Kuala Lumpur. Wróciłem do hotelu. Zrzuciłem przepocone szmaty, 15-minutowy zimny prysznic podziałał całkiem orzeźwiająco. Po 30-minutowym odpoczynku ruszam znów w miasto, które właśnie zaczyna budzić się z letargu. Wciąż po kątach, w zakamarkach wejść do budynków majaczą skulone ludzkie sylwetki, część z nich przeciera niewyspane oczy. Przed sklepami dostawcy gazet (w malay, chińskim, angielskim, tamil) rozkładają ogromne sterty papierzysk pełnych najświeższych niusów. Wpadam do 7/11, gdzie wynajduję na półce kolejny dopalacz – słodki syrop. Stawia mnie to na nogi i wędruję do Chinatown. Na niewielkim targowisku tłuste szczury z ogonami jak sznury od snopowiązałki szukają pożywienia, a skośnoocy rzeźnicy przecinają na pół tuczniki. Śmierdzi rybami i potem. Wschodzi słońce, podświetlając dramatycznie chmury. Betonowy horyzont jest o tej porze najpiękniejszy. Przebiegam przez pełną zapachów Little India. Obserwuję ludzi idących do pracy, odprowadzających dzieci do szkoły. Sky Train o tej porze jest jeszcze pusty. Pół godziny później znów jestem w Golden Triangle – centrum biznesowym porośniętym wieżowcami. Śniadanie. Roti, dal, sok pomarańczowy. Miejsce oblegane przez urzędników, studentów i inne ranne ptaszki. Piękne studentki w wyprasowanych koszulach, ze starannie zaczesanymi włosami i w butach na obcasie wsuwają palcami poranny posiłek, siorbiąc kawę i wypalając przy tym masę papierosów. No i wkuwają opasłe tomiska – może psychologię, może marketing, a może nie. Zrobiłem giga zdjęć, trochę mnie to przeraża – zostało mi tylko 9 GB na dysku. Z niepokojem myślę o reszcie dnia. Mam nadzieję, że nie zapadnę w głęboki sen gdzieś na chodniku czy w „niebiańskim pociągu”.
Budynki Petronas Tower, połączone kładką na 41 piętrze, drapią chmury na wysokości 452 metrów. Ich budowę, według projektu Cesara Pelli (autora m.in. WTC), rozpoczęto w 1993 roku a zakończono 5 lat później. Kosztowały 2 miliardy dolarów. Projekt mocno nawiązuje do tradycyjnej islamskiej architektury – kombinacja kwadratów i kół. Wejście za darmo, ale bez możliwości wjechania na samą górę. Dostaję wejściówkę tylko do kładki. Na wysokości ponad 200 metrów mam pod sobą mrowisko ludzkie i zabawkowe ulice pełne resoraków. Rozglądam się – wszyscy uśmiechnięci i szczęśliwi. Poranne słonko przedziera się przez przyciemniane szyby. Klima zachowuje humanitarną temperaturę. Jest mi po prostu dobrze. SkyTrain, potem ulice miasta, po drodze kolejna kawa w Starbuckskie. Zmierzam w kierunku hotelu – muszę podładować baterie w aparacie i moje własne.
www.bartpogoda.net
Podziel się tym co czytasz:
Blip Flaker Twitter Facebook Nasza klasa
< Powrót do listy historii