Ostatni wpis traktujący o podróży był z Kunming. Stamtąd po paru dniach spania i jedzenia ruszyliśmy w kierunku Kamiennego Lasu, czyli Shi Lin. Jeśli jednego dnia wszystko idzie świetnie, to następny dzień będzie piekłem. Tego dnia byliśmy w niebie – równiutka autostrada, super widoki, żyć nie umierać. Pobiliśmy rekord prędkości z górki – 90 km/h. To było coś. Wieczorem Shi Lin – kolejna pułapka na turystów, którzy oczekują czegoś bardziej spektakularnego. Kamienny Las to setki skał porozrzucanych na sporym terenie. Tu znów mieliśmy szczęście – wykorzystując zaskoczenie strażników zupełnie nielegalnie i bez biletów wjechaliśmy na teren parku narodowego aby objechać go dookoła. Dalej ufając szczęściu i mapie postanowiliśmy skrócić sobie drogę. I to był błąd. Z początku naszą czujność uśpiła nowiutka autostrada, której nie było nawet na mapie. Na stacji benzynowej, po skonsultowaniu się z jej pracownicą, skręciliśmy w drogę, która na mapie oznaczona była czarną nitką. Potem wszystko poszło już nie tak. Najpierw zgubiłem mapę. Zatrzymaliśmy się przed rozwidleniem dwóch podłych i kamienistych dróg. Tym razem wybrał Ian – wybrał źle. Już wtedy zaczął padać drobny deszczyk. Na końcu drogi był las, góry, tama i zero cywilizacji. Trzeba było wracać z powrotem do rozwidlenia. Po 20 kilometrach na drugiej drodze, wiodącej przez zapomniane wioski i pola ryżowe spadł deszcz. Musieliśmy stanąć. Nakryliśmy się plastikowym brezentem i skończyliśmy resztę chińskiej wódki. Po godzinie słońce zaszło i musieliśmy ruszyć dalej. Powoli, przez kałuże, błoto pojechaliśmy w totalną masakrę. Przez 10 kilometrów walczyłem z kierownicą, nawierzchnią, deszczem i wiatrem aż ujrzeliśmy niemrawe światła wioski. Silnik zgasł. Z latarką w dłoni poszliśmy szukać schronienia, ale próby dogadania się z kimkolwiek nie powiodły się. Byliśmy chyba jedynymi białymi diabłami od setek lat, którzy odwiedzili to miejsce - takich jak my wcześniej widzieli tylko w chińskiej kablówce. Kobiecina w chińskim sklepie Społem sprzedała nam piwko i zupę z kluskami. Przebrałem mokre szmaty i mogłem odrobinę odetchnąć. W dalszym ciągu nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Chińczycy mają problem ze wskazywaniem kierunków – niedookreślony ruch ręką może oznaczać w prawo, w lewo, prosto czy gdziekolwiek. Pojechaliśmy dalej. Tym razem Ian zasiadał za sterami. Po 8 kilometach dostrzegliśmy drogę. Miasto! Podłe i szare, błotniste i dziurawe, ale miasto. Pieprzona cywilizacja. Prawie ucałowałem brudny chodnik.
Kolejny dzień przyniósł kolejne wyboje, dziury, kamienie, piasek, ciężarówki – 90 kilometów w 8 godzin zanim w końcu dotarliśmy do granicy nowej prowincji i miasta Xingyi. Internet, żarcie, relaks no i oczywiście nieunikniona wizyta w warsztacie samochodowym.
W kolejnym mieście - Baise - kolejna wizyta w warsztacie. Tym razem remont silnika. W końcu docieramy do Nanning, a później do Yangshou. Wykończeni ale szczęśliwi.
C.d.n.
Podziel się tym co czytasz:
Blip Flaker Twitter Facebook Nasza klasa
< Powrót do listy historii