Tuktukiem przez Chiny cz.VI
Znów nie wiem jak nazywa się miasto, w którym się znaleźliśmy. W szemranym hotelu pijemy zieloną herbatę i przyjmujemy delegacje tutejszych prostytutek – wieść się o nas rozniosła więc przychodzą oferując swoje wdzięki. Bezskutecznie – cóż, białasy spłukane, poza tym biegunka męczy...
Atmosfera coraz bardziej gęsta, temperatura powietrza sięga 35 stopni w cieniu, wilgotność może 90%, słońce i deszcz na przemian. Wymieniliśmy właściwie cały silnik w tuktuku, ale rura wydechowa (klasyk) odpadła już po 50 kilometrach – stopiły się struny od gitary trzymające wszystko w kupie. Jak zwykle droga i widoki rekompensowały niedogodności.
Wieczorem dojechaliśmy do Wuzhou – po 40 kilometrach ścigania się po krętych drogach z 3 motorowerami. Młodzi Chińczycy koniecznie chcieli pokazać jak szybko potrafią zasuwać na swoich maszynach – w końcu po szaleńczej jeździe poszliśmy razem na browara.
Wuzhou, jak wszystkie miasta zaznaczone większą kropką na mapie, okazało się być całkiem sporą metropolią – przepięknie zlokalizowaną. Domy towarowe, oświetlone przesadnie ulice (ciekawe ile wydają na energię elektryczną), McDonald’s, KFC, drapacze chmur. W centrum znajdujemy nędzny hotelik za 58 yuanów, w którym czekała już na nas delegacja komarów.
Przed południem znów ruszyliśmy w drogę. W miarę szybko przejechaliśmy trasą numer 321 do Guangzhou. Ale gdzie się zaczyna Guangzhou? Już dawno opuściliśmy góry Yunanu, pola ryżowe, kręte górskie drogi, niewielkie wioski. W ich miejsce pojawiły się betonowe autostrady, tysiące ciężarówek, miliony ludzi, miasta z kilometra na kilometr były coraz większe aż przerodziły się w jedno wielkie miasto. Moloch. Sześćdziesiąt kilometrów przed Guangzhou wjechaliśmy w teren zabudowany i wciąż z niego nie wyjechaliśmy. No i oczywiście zgubiliśmy się. Nikt nie był w stanie powiedzieć nam nawet gdzie jesteśmy.
Miasto jest przeogromne – ślimaki autostrad tworzą pulsujące żyły aglomeracji, nie ma czym oddychać, powietrze jest tak zanieczyszczone, że po 4 godzinach kluczenia głowa mi prawie eksplodowała z nadmiaru dwutlenku węgla i spalin. Tysiące wieżowców, blokowiska, niezliczone centra handlowe i szalony ruch drogowy. Nie obyło się też bez urwania chmury – deszcz przerwał poszukiwania na dobrą godzinę. Gdy w końcu znaleźliśmy się na drodze do Shenzhen tryumfowaliśmy.
Happy end – zatrzymaliśmy się w jednym z obskurnych miast, skąpanych w deszczu i błocie. Trzeba się posilić. Mięso z grilla, piwo i tłum ciekawskich. Przysiadł się do nas człowiek bez nogi i począł nawijać o swoim ciężkim życiu (tak podejrzewam), zrobił się jeszcze większy tłum wokół naszego plastikowego stolika pod parasolem (dostaniemy pewnie order od komitetu centralnego za odciąganie chińskich obywateli od telewizorów). Pojawił się też Andy (nazwę go Sceptyczny Andy – bo nie mógł uwierzyć, że przejechaliśmy Chiny Południowo-Wschodnie na tym złomie, co wabi się Sarah, a także w wiele innych rzeczy). 26-letni Andy (dobre imię dla Chińczyka) okazał się równym gościem. Siedział z boku ze swoją żoną i dzieciakiem i postanowił zagadnąć całkiem przyzwoitą angielszczyzną. Wypiliśmy parę browarów, zjedliśmy furę kurzych łapek, rozmowa toczyła się na wiele tematów, aż przyszła późna pora i trza było poszukać hotelu. Andy znów wybawił nas z problemu – płacąc za hotel z klimatyzacja, super prysznicem, tele – nie chciał słyszeć o żadnej kasie z naszej strony choć nalegaliśmy. Oczywiście nie za długo.
Nazajutrz, przejechawszy 150 km - dotarliśmy do Hongkongu. Nasza podróż dobiegła końca.
Podziel się tym co czytasz:
Blip Flaker Twitter Facebook Nasza klasa
< Powrót do listy historii